Fragment świadectwa Marcina:
28 stycznia 2003. Wychodzę na ulicę i wszystko wygląda zupełnie inaczej. Kolory się rozjeżdżają, nabrały niezwykłej intensywności, dźwięki się wydłużają. Sprawdzam, czy rzeczywiście dotykam stopami ziemi. Może mi czegoś nasypali do tej herbatki? Może mnie zahipnotyzowali? Biegnę do znajomych, stary hipisowski dom, wiele razy tam byłem, zawsze były narkotyki, odpowiednia muza. Na dzień dobry kumpel patrzy na mnie i mówi: ‘Diabeł, co ci się stało?’ ‘Już nie jestem diabeł’ – odpowiadam po raz pierwszy w życiu. – ‘Jestem Marcin. Właśnie oddałem swoje życie Jezusowi’. Płacząc, śmiejąc się, nie rozumiejąc, co się stało, pobiegłem do domu.
Zimowa noc. Mamjakieś pięć lat. Za zamkniętymi drzwiami siedzi Mama. Coś mnie budzi i każe wejść na parapet i otworzyć okno. Robię to posłusznie. Teraz mówi, że mam skoczyć. W tym momencie do pokoju zagląda Mama i przerażona, ściąga mnie z parapetu. Rodzina, poważnie zaniepokojona, odprawia nade mną różne odczyny. Rozbijają mi jajko nad głową. Szepcą jakieś zdania. Od tej pory coś zaczyna regularnie przychodzić do mojego pokoju. Zamiast sufitu jest lej ognia. Wiem, że to coś jest złe, ale nie mam nad tym żadnej władzy. Każe mi robić różne rzeczy, które napawają mnie ogromnym wstydem. Jestem jak marionetka. Świadomość duchowej rzeczywistości głęboko znaczy mój świat. Wolę jednak o tym nie mówić. Mało kto rozmawia na te tematy. Jestem zagubiony.
Mam troje rodzeństwa, ale Tato mnie nie lubi. Często krzyczy, że jestem bękartem. Potem zaczyna mówić, że jestem cwelem. Nie wiem, co to znaczy, zrozumiem dopiero, jak trafię do środowiska żyjącego na granicy prawa. Szokuje mnie i łamie znaczenie tego słowa. Budzi się głęboki gniew i nienawiść do Ojca, dodatkowo naznaczone alkoholem i słowami pełnymi przemocy. Wzajemna nienawiść narasta.
Mam może 15 lat, życie jest bez sensu. Dopytuję się o tabletki nitrogliceryny, które Tato bierze na serce. On bierze po pół tabletki i ssie jak najdłużej. Ja biorę całe opakowanie i zjadam wszystko, co tam jest. Powinno zadziałać. Zdziwiony, budzę się pośród żywych, lekko przytłumiony.
Mam 17 lat, spadam z drzewa, w czterech miejscach łamię kręgosłup. Wypis ze szpitala mówi o kompresyjnym złamaniu kręgów od TH8 do TH12. Cudem żyję dalej. Przypominam sobie, że kiedyś przygniótł mnie wał ciągnięty przez konia, przeżyłem. W czasie szkolnych wygłupów zatrzymałem się na kawałkach szkła. Powoli pomagają mi się wydostać, za chwilę z górnej części drzwi spada kawał szkła; gdyby spadł wcześniej, pewnie przebiłby mnie na wylot. Jeszcze kilka razy próbuję popełnić samobójstwo albo ulegam wypadkom. Pewnego dnia przy próbie zakończenia życia pod kołami samochodu ktoś/coś wyrzuca mnie w pole razem z moim kolegą, który próbuje mnie ratować, ale traci panowanie nad swoim ciałem.
Mam 18 lat. Ojciec wyrzuca mnie z domu. Jest środek zimy. Nie wiem, dokąd pójść. Właśnie zacząłem pracować w pracowni rzeźbiarskiej. Tak trochę przez pomyłkę. Jestem po szkole meblarskiej i szukam pracy przy stolarce, ale rzeźbiarz dochodzi do wniosku, że dobrze mi z oczu patrzy, więc pozwoli mi na próbę z nim pracować. Idę oddać klucze do pracowni, potem może jakiś dworzec albo spróbuję się zabić. Rzeźbiarz proponuje, żebym zamieszkał u niego w garażu. Trochę zimno, w nocy pod przykrycie włażą też pająki, inne robaki i w końcu zaprzyjaźniony szczur. Przynajmniej mają się o kogo ogrzać. Pozostanę tam przez dwa lata. Najgorzej, jak temperatura spada poniżej 20 st. C. Wszystko zamarza. Głód, bieda i zimno stają się częstymi towarzyszami. Płaczę, przeklinam Boga, oskarżam Go. Zaczyna powracać świadomość duchowej rzeczywistości. Składam wewnętrzną przysięgę, że pokażę jeszcze ludziom, na co mnie stać. Szczególnie Ojcu.
Zaczynam szukać możliwości zaangażowania się w okultyzm. Chodzę do księgarni, czytam książki, wypisuję zaklęcia. Wszystko pasuje do ksywy Diabeł, jaka towarzyszy mi od czasów zawodówki. Często na życzenie innych składam runy, przepowiadam przyszłość i mówię o przeszłości. Noszę kamienie do składania runy zawsze przy sobie. Fascynuje mnie voo-doo. Zaczynam go używać, żeby przyciągnąć do siebie dziewczynę, z którą kiedyś chodziłem. Poskutkowało, ale nasza relacja jest koszmarem. Ludzie przynoszą zdjęcia do czarów, wykorzystuję do tego kości. Jestem coraz bardziej rozdrażniony i rozczarowany, i świadomy mocy, która mi towarzyszy. Pojawiają się narkotyki i coraz więcej alkoholu. Zaczyna się od niewinnej trawy, potem marihuana, haszysz, kończy się na amfetaminie, którą biorę dożylnie przez trzy lata. Na początku jestem bohaterem, potem zbieram w parku zużyte igły, staję się szczurem, który boi się za dnia wychodzić z domu. Okazuje się, że mam wirusowe zapalenie wątroby typu C. To mnie załamuje jeszcze bardziej. Już nigdy nie będę mieć domu, dzieci, rodziny. Wołam w rozpaczy do Boga, jeśli jest, tak na wszelki wypadek, w nadziei, że jest tam gdzieś może Ktoś lepszy niż duchowa rzeczywistość, którą znam na co dzień ...
Świadectwo Ani
Przez trzy dni (będąc już na sesji) poszukiwałam sensu mojego przyjazdu do Konstancina. I nie bardzo mogłam go odnaleźć. Było mi trudno, byłam chora, źle się czułam fizycznie - właściwie powinnam zostać w domu. Zastanawiałam się: może to ze względu na ojca Knotza? Ale nie, raczej nie. O moim ciele wiedziałam już całkiem sporo, nie miałam z nim problemów. Z różnych „cielesnych" zawirowań małżeńskich udało nam się szczęśliwie wybrnąć. To Pan Bóg wszedł w nasze życie małżeńskie i kompletnie je odmienił – doświadczyliśmy tego. A więc nie to. Martą Robin zachwyciłam się już rok temu. Przeczytałam „Nieruchomą podróż" i byłam pod dużym wrażeniem jej samej i tego, co Bóg przez nią dokonał i dokonuje. Film, pokazywany na sesji mnie rozczarował. Ktoś, kto nie znał wcześniej życia i dzieła Marty, mógł nie wiedzieć o co chodzi. Czyli nie Marta. Może spotkanie z Ogniskami Miłości? Ciekawe, ale bez poruszeń. Chłopcy z Cenacolo? Tak, byli wzruszający i autentyczni. Chwila zatrzymania, refleksji. Czułam, że Duch Święty zawładnął ich życiem, że ich słowa są prawdziwe. Ale to też nie było to....
Nie jestem jakimś sceptykiem, twardo chodzę po ziemi i nie szukam „mocnych" przeżyć duchowych i właściwie nie wiem, dlaczego chciałam doszukać się sensowności mojego przyjazdu. Przecież mój przyjazd, w sensie ludzkim, mógł nie mieć żadnego sensu.....
I kiedy w niedzielę, pogodzona z „moją bezsensownością", wsłuchałam się w katechezę Marcina „Całe twoje ciało będzie w świetle", poczułam jak nagle otwiera się moje serce. Marcin mówił o swoim pacjencie, o jego terapii. Zaczęłam odczuwać wszechogarniającą łagodność, spokój. Mówił, że oswajał tego człowieka „jak liska". Zrozumiałam, że to ja jestem tym liskiem, który jest oswajany przez Boga. To Bóg jest ty Kimś, kto mnie oswaja. Bo ja jestem dzika, ale i poraniona, chora. Potrzebuję pomocy, Sama zginę, nie dam sobie rady. Tak jak lisek widzi światło ogniska, czuje zapach pieczonego mięsa, tak i mnie coś ciągnie w kierunku Światła. Boję się, jestem lękliwa, ale Światło jest takie pociągające.... Chcę dać się oswoić Bogu, ale jednocześnie się tego boję. Lisek wie, że zostanie uleczony, zaopiekowany, ale jednocześnie boi się oswojenia. Już nie będzie tym samym liskiem. Straci swoją wolność....
Ja też, Panie, bardzo się boję. Kim się stanę w Twoich rękach? Twoje dłonie są silne, mocno mnie trzymają, ale jednocześnie są łagodne, delikatne, miękkie. Nie oswajają mnie na siłę. Czekają.... Czekają, aż ja sama będę chciała dać się oswoić, aż ja sama zrozumiem, że to Światło i Ciepło, to jest Życie. Bóg oswaja mnie przez swoje Słowo. Tylko Słowo Boże ma kojącą moc oswajania. Bóg mógłby krzyczeć: „Człowieku, oto Słowo Boże !!", Ale nie, on szepcze: „Chodź, tu jest moje Słowo... Ono da Ci Życie... Prawdziwe Życie....".
W swoim życiu zaznałam ciepłych dłoni Ojca i miłości Jezusa. Dla tej Miłości gotowa byłam na śmierć. Tu i teraz. Natychmiast, już, zaraz.... Oby jak najszybciej znaleźć się jeszcze bliżej Niego. Tam. Nie bardzo wiedziałam, co znaczy Boże Miłosierdzie. Czuję sercem, że to właśnie ta łagodność, dobroć, cierpliwość. Nie znałam Boga takiego. Wiedziałam, że jest dobry, sprawiedliwy. Ale nie miękki, wyciszony, delikatny... To jest dla mnie odkrycie. Nowa, kolejna twarz Boga. MIĘKKOŚĆ i DOBROĆ, ŁAGODNOŚĆ i CISZA. Oswajanie....
Tęsknię do takiego oswajania. Żadnego zbędnego gestu, żadnych gwałtownych ruchów, żadnego płoszenia, żadnego krzyku. Oswajanie z Bogiem, oswajanie ze mną samą....
Zaczęło się już w raju. „Adamie, gdzie jesteś?". Cichy głos, prawie szept, aby nie spłoszyć poranionego człowieka, aby nie uciekł, aby się nie zgubił. Tak, jak liska, aby go tylko nie spłoszyć. Aby chciał podejść...., aby chciał dać się uleczyć....., aby chciał żyć.....
Tak wiele doświadczeń Boga, tak wiele radości, tak wiele Obecności....
I tylko jedna mała sesja w Konstancinie. Czy warto było przyjechać?
Warto, Panie, warto....
Ania
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz